Kto kogo wybrał, kto kogo poślubił …

Jak to się dzieje, że córka człowieka zimnego uczuciowo trafia znów na kogoś, o czyją uwagę stale walczy, lecz nigdy jej nie zdobywa? Jak dziewczyna bita w rodzinnym domu wiąże się z mężczyzną, który ją bije? Jak dziecko alkoholików kojarzy się z alkoholikiem? Jak osoba, która musiała stale opiekować się emocjonalnie zależną matką, wychodzi za mąż za mężczyznę, którym musi się opiekować? Takich przykładów można podawać setki.


Spotykają przecież wielu potencjalnych partnerów. Jakie więc wskazówki, tropy, znaki wiodą je do mężczyzn, z którymi mogą odtańczyć swój układ kroków i figur tak dobrze im znany z dzieciństwa? I jak reagują, gdy natkną się na mężczyznę, który nie daje się gładko wpasować w przygotowaną choreografię, bo nie jest wystarczająco niedojrzały, słaby czy agresywny?

Wybieramy nie tyle kogoś takiego jak ojciec czy matka, ile raczej kogoś, przy kim doznajemy tych samych emocji i stajemy przed tymi samymi zadaniami co w dzieciństwie, kogoś, kto pozwala wskrzesić tę samą atmosferę i stosować te same manewry. Nie łudźmy się: to właśnie uważamy zwykle za miłość. Czujemy się wygodnie, przyjemnie i „na miejscu” z człowiekiem, dzięki któremu możemy przeżywać znajome stany ducha i dokonywać swojskich posunięć. To nic, że owe stany bywały czasem przykre, a posunięcia nieskuteczne. Znamy je najlepiej. Są one wszystkim, czym dysponujemy. I dlatego wydaje się nam, że jakoś specjalnie „przynależymy”do osobnika, który daje sposobność przedstawienia naszego tradycyjnego repertuaru.

Nie istnieją przypadkowe romanse ani małżeństwa zawarte na zasadzie ślepego trafu. Jeżeli więc kobieta sądzi, że po prostu „musiała” wyjść za człowieka, na którego nigdy by się nie zdecydowała na trzeźwo, to powinna czym prędzej zastanowić się, dlaczego w takim razie dopuściła się zbliżenia, ryzykując ciążę? Podobnie jeżeli kobieta twierdzi, że wyszła za mąż pod wpływem chwilowego kaprysu, że była za młoda, aby zrozumieć, w co się pakuje, że coś jej „odbiło” – powinna uprzytomnić sobie, że są to tłumaczenia zupełnie powierzchowne, a cała sprawa jest bardziej złożona.

W gruncie rzeczy bowiem zawsze wybieramy, choć niekiedy podświadomie, co więcej, wybieramy, mając przeważnie już sporo wiedzy o naszym przyszłym partnerze. Zaprzeczać temu, to wypierać się wszelkiej odpowiedzialności za własne życie i postępowanie.
Jaki jest mechanizm tego wyboru? Na czym polega owa tajemnicza iskra, przeskakująca nagle między tancerzami? Jakie sygnały przebiegają pomiędzy kobietą, która czuje potrzebę bycia potrzebną, a mężczyzną, który szuka opiekunki? Albo pomiędzy kobietą, która przejawia silną skłonność do męczeństwa, a mężczyzną, który jest nadzwyczaj egoistyczny? Albo pomiędzy kobietą, która uważa się za wieczną ofiarę, a mężczyzną, który buduje swą tożsamość na przemocy i agresji? Albo pomiędzy kobietą, która chce rządzić, a mężczyzną, który ma „dwie lewe ręce” do wszystkiego.

Mechanizm nie wydaje się już tak zagadkowy. Bo istotnie, obie strony wysyłają i rejestrują wyraźne sygnały gotowości do tańca. Szukamy pasujących do siebie schematów i sposobności do powielania bolesnych doświadczeń m.in. emocjonalnych z dzieciństwa.

Dlaczego tak trudno zostawić partnera, który wpędza nas w „taniec” bolesny i destrukcyjny?

Tym trudniej zerwać niezdrowy układ, im więcej zawiera on składników przeniesionych z dzieciństwa. Tkwimy w różnych, trudnych „układach”, ponieważ chcemy przezwyciężyć nasze dawne lęki, zawody, cierpienia i napady bezsilnej złości. Odejść od mężczyzny to zrezygnować z cennej okazji do wyprostowania dróg, po których niegdyś błądziłyśmy, to zmarnować szansę na znalezienie wreszcie ulgi.

Te podświadome motywy wyjaśniają nasz upór i niezłomną wolę „tańczenia”. Trzeba jednak przyznać, że wydają się niewspółmierne wobec intensywności naszych doznań na płaszczyźnie świadomej.

Kobieta płaci za to olbrzymimi kosztami emocjonalnymi. Ilekroć próbuje zerwać związek, odciąć się od źródła niedoli, tylekroć czuje się tak, jak gdyby tysiące woltów boleści przeszywało jej nerwy i rozlewało się po całym ciele. Powraca znów znane wrażenie pustki, które spycha ją w ciemny kąt, gdzie nadal czai się groza z lat dziecinnych: groza osamotnienia. Wydaje się, że jeszcze chwila , a utonie w fali rozpaczy.

Wszystko to – tajemniczy pociąg, przykucie do mężczyzny i desperacka chęć życia z nim za wszelką cenę – występuje w zdrowych związkach w znacznym mniejszym stopniu. Nie ma w nich bowiem elementu wyrównywania starych rachunków ani zmagania się z czymś, co niegdyś spędzało nam sen z powiek. Zagadkowa alchemia niedobrej miłości sprowadza się do dreszczu, jaki budzi w nas perspektywa, że być może rozliczymy się w końcu z losem, odzyskamy uczucia, których nam poskąpiono, zdobędziemy aprobatę, której nam odmawiano.

Dlatego właśnie unikamy mężczyzn, którym zależy na naszym zadowoleniu, szczęściu i samorealizacji. Nie widzimy ich, nie słyszymy ich w swojej przestrzeni. Nie wolno mydlić sobie oczu: tacy mężczyźni przewijali się i przewijają się przez nasze życie. Każda kobieta potrafi przywołać w pamięci przynajmniej jednego takiego człowieka: uprzejmy … miły …”naprawdę chciał dbać o mnie albo dbał o mnie”. Po czym następował zwykle gorzki uśmiech i gorzkie pytanie: „No i dlaczego właściwie nie związałam się z nim?”, a w wielu przypadkach także gotowa odpowiedź: „Jakoś nie potrafił mnie sobą zafrapować. Chyba po prostu był za miły”.

Należałoby raczej rzec, iż jego repertuar nie pozwalał stworzyć zgranego duetu. Choć towarzystwo takich mężczyzn bywa zabawne, wdzięczne, kojące, nie umiemy zdobyć się na potraktowanie ich serio. Dajemy im kosza, lekceważymy, bądź w najlepszym razie relegujemy do kategorii przyjaciół. Nie przyprawiają nas o kołatanie serca, ucisk w gardle i kurcze w żołądku, które przywykłyśmy nazywać miłością.

Niekiedy przyjaciel trwa wiernie na posterunku przez całe lata, przybiega na każde zawołanie, ociera nasze łzy po ostatnim kryzysie, zdradzie czy kolejnym poniżeniu. Lecz nic nie wskóra. Bo nie może obdarzyć nas tak ożywczym, tak elektryzującym dramatem, bólem i napięciem. Bo to, co złe, wydaje się nam dobre, a to, co przyjemne, wydaje się nam obce, podejrzane i niewygodne. Długotrwałe skojarzenia nauczyły nas preferować cierpienie. Przyjaciel nie stanie się kimś ważnym, dopóki nie wyzbędziemy się chorobliwej potrzeby przystępowania wciąż do zadawnionej batalii z upiorami dzieciństwa.

Kobieta wychowana w zdrowym otoczeniu reaguje inaczej. Nie jest oswojona z walką i cierpieniem. Nie umie się w tym odnaleźć. Jeśli napotyka mężczyznę, który stanowi dla niej źródło niepokoju, rozczarowania, gniewu, zazdrości czy jakiegokolwiek dyskomfortu psychicznego, uznaje go za odrażającego i schodzi mu natychmiast z drogi. Szuka natomiast kogoś, kto zechce stworzyć klimat zrozumienia, współdziałania i wzajemnej dbałości, ponieważ w takim właśnie klimacie czuje się dobrze.

Opracowanie własne na podstawie Robin Norwood „Kobiety, które kochają za bardzo”.