Samotność – droga do prawdziwej bliskości i więzi

Cisza? Na to mam mało czasu, w moim życiu akurat wszystko rozpada mi się nad głową – robota, dzieciaki, liczne zobowiązania i całe zamieszanie w związku – nie wiem, jak mam się z tego wykaraskać. Przecież nie mogę teraz usiąść i naciągnąć kołdry na głowę. Potrzebuje jasnych i szybkich rozwiązań moich problemów!

Jeżeli tęsknicie za spełnieniem, bliskością i miłością, musicie najpierw drastycznie zmienić kurs z zewnątrz do wewnątrz. Jesteście wolnymi ludźmi. Możecie latać tu i tam. Możecie ominąć wielkim łukiem samotność, ciszę i dalej gonić za partnerstwem, miłością i bliskością. Możecie walczyć na wszystkich frontach, nadal stawiać wymagania innym i pędzić za coraz to nowszymi celami. Możecie też dalej pozwalać, żeby napędzał Was wasz własny lęk i bez wytchnienia dalej szukać potwierdzenia. Postępować jak wielu ludzi i czuć się obco w społeczeństwie, w którym wyczerpanie i zaaferowanie są oznaką sukcesu, a cisza oznacza raczej niebezpieczną pustkę.

Właśnie wtedy, kiedy coś idzie nie tak, właśnie w tym czasie czujemy więcej strachu niż zwykle. Wtedy próbujemy wzmacniać kontrolę wszystkich i wszystkiego co na zewnątrz.

Wasze życie będzie spełnione, gdy przysłuchacie się temu, co się w Was dzieje i będziecie tym kierować. Wycofanie to nie ma nic wspólnego z rezygnacją i odrzuceniem odpowiedzialności. Chodzi tu o to, żeby poukładać rzeczy zgodnie z naturalnym porządkiem. Życie podlega pewnym prawidłowościom i jeśli postępujemy zgodnie z nimi, toczy się gładko. Gdy próbujemy te prawidłowości kontrolować, żyje się nam ciężko.

Jeżeli więc nie da się, wieść dalej takiego żywota, a Wy tęsknicie w głębi ducha za zmianami w związku, pracy i w życiu codziennym, oznacza to, że straciliście kontakt ze swoją duszą. Trzeba zatem poświęcić się drodze ku swojemu wnętrzu.

Niemal każde nasze działanie zmierza do tego, żeby zdobyć uznanie i miłość innych ludzi. Widzimy znajomych, przyjaciół i członków rodziny, jak się wysilają, spinają i zmieniają, gdy tylko znajdą się w towarzystwie innych ludzi. Kolega, który zaczyna się wymądrzać, kiedy szef jest w pobliżu. Przyjaciel tryskający dowcipem na każdej prywatce. Partner, który zmienia się nie do poznania w kręgu własnej rodziny itd. Wszyscy zmieniają się i dopasowują (najczęściej nieświadomie i automatycznie), kiedy stykają się z innymi ludźmi. Powoduje nimi poczucie niskiej wartości stłoczone pod progiem świadomości. We wnętrzu większości z nas pulsuje niejasne, ale podstawowe uczucie: „Jestem niewystarczający taki, jaki jestem”. Dlatego właśnie, zawsze chcemy zrobić na innych wrażenie. Sami nie za dobrze czujemy, jak się mamy, i wyrażamy to. Tworzymy na tej podstawie obraz zgodny z naszymi oczekiwaniami i cały boży dzień usiłujemy temu wizerunkowi sprostać i „sprzedać” go innym ludziom.

Kiedy pozostawieni jesteśmy sami ze sobą, może to faktycznie zdawać się piekłem. Tego typu uczucia nie opanowują nas jednak dlatego, że ktoś nas atakuje lub jesteśmy w niebezpieczeństwie. Pojawiają się na powierzchni ciszy, bo odzyskujemy wtedy kontakt ze sobą. Bo znów czujemy ten wyparty, stłumiony ból, pustkę i tęsknotę za życzliwością, tym, żeby nas ktoś trzymał w ramionach, za poczuciem bezpieczeństwa i miłością. Na wierzch wychodzi właśnie to, co koniecznie chcielibyśmy ze swego życia wypędzić. Wszystko to, od czego chcielibyśmy się odwrócić przy pomocy działań, pokazuje się zawsze wtedy, gdy tych aktywności zabraknie. Gdy się nie rozpraszamy, gdy nie możemy zwrócić na siebie niczyjej uwagi ani też wywrzeć na nikim wrażenia.

Gdy Wasze życie utyka w miejscu, warto zapomnieć o świecie zewnętrznym: o partnerze, o dzieciach, rodzinie i szefie. Przynajmniej na chwilę. Przyjrzyjcie się sobie. Dlaczego robicie to wszystko, co robicie cały dzień? Powiecie pewnie – sobie i innym – że czynicie to dla rodziny, firmy, dla związku i żeby zarobić na chleb. Nie. Robicie to głównie po to, żeby zdobyć uznanie i trzymać w ryzach swój strach. Jeżeli nie będziecie tego stale dokarmiać lub się stale rozpraszać, dobędą się z Was przemożne pierwotne lęki. Żyjemy w ciągłym ruchu po to, żeby nie zbliżyć się na krok do tych sił w naszym wnętrzu. Pytamy się ciągle sami siebie: Co jeszcze muszę zrobić? Jak mogę zdobyć uznanie? Czy inni potraktują mnie przychylnie? Niestrudzenie liczymy na to, że inni dadzą nam to, czego nam brakuje. Myśli te i potrzeby bez ustanku nas drążą i podgryzają, i, choć zwykle tego nie dostrzegamy, utrzymują nas cały dzień w ruchu, bowiem wszystkie te pytania żądają czegoś od nas i innych.

Dopuszczenie i przyjęcie samego siebie to Wasza jedyna szansa na spełnienia, powodzenie i bliskość. Jeśli spojrzycie uczciwie, sami być może odkryjecie, że robieniem, chceniem i wiedzą niczego nie wskóraliście w decydujących momentach życia. I że zazwyczaj spowodowaliście swoim naciskiem odwrotność tego, co chcieliście uzyskać. Że Wasze zalatanie napędzane było w gruncie rzeczy poprzez strach, oraz niepewność, i że zamiast rozbudzić, zadusiło potencjał w Was, Waszym partnerze i Waszym związku.

Większość z nas musi przyznać, że osiąga i dopina wszystko, co się da, ale mimo to nasze życie jest puste i wyjałowione. Że niemal nie jesteśmy w stanie przyzwolić rzeczom, by się działy, i po prostu świadomie chłonąć świat dookoła. Że jesteśmy częstokroć tak „zakręceni”, że nie mamy bladego pojęcia, kim możemy być poza swoim codziennym Ja. I na myśl o tym, by trochę pobyć ze sobą – bez aktywności, celu, sensu i przeznaczenia – nagle cali się spinamy.

Tylko ten, kto może być sam i chętnie przebywa sam na sam ze sobą, może stworzyć związek. Do miłości zdolni są ludzie, którzy mogą zaakceptować swoją samotność i rozkoszować się nią. Ten, kto zgłębił swoją samotność, nie musi się tak bardzo obawiać osamotnienia i nie czuć tej dziury w swoim wnętrzu. Wszystko, co czynimy w imię miłości, służy tak właściwie temu, żeby zatkać dziurę. Czepiamy się kurczowo i ciągle flirtujemy w nadziei, że ktoś uratuje nas przed samotnością. Nasz partner musi być przy nas, żeby wokół nie zapadła cisza i żeby nie ogarnęły nas strach, agresja i panika.

Jeśli partner odchodzi, gdy odchodzi wbrew naszej woli, kiedy nam ucieka, gdy jego nieobecność wywołuje w nas bolesną próżnię – jest to dla nas szansa na uzdrowienie. Nadchodzi wtedy chwila, by – zebrawszy wszystkie siły – w końcu spojrzeć we własne wnętrze. Możecie być pewni, że kierują one Wami od wewnątrz przez połowę życia. Że przyciągacie takich ludzi, którzy pasują do Waszego bólu, ciągle go wywołują i wzmacniają swoim zachowaniem. Jeśli boicie się zostać sam nas sam ze sobą, będziecie przyciągać partnerów, którzy nigdy nie są do dyspozycji, których nigdy dla Was nie ma. Pasujecie do siebie jak ulał, bo nosicie w sercach taką samą ranę. Oboje sądzicie, że bliskość jest w związku niemożliwa. Jedno chce nareszcie dostać to, czego nigdy nie miało, więc całe życie czepia się pożąda bliskości. Drugie zaś obchodzi szerokim łukiem wszystko, co znów może go postawić w bolesnym położeniu, na przykład utraty, którą niegdyś przeżył. Nigdy nie zdobywa się na bliskość i ucieka od niej.

Podświadoma „dziura” w Waszym wnętrzu wykształca coś w rodzaju świata Waszych związków. Stanowi w Waszym życiu poważną siłę. Dziura przyciąga ludzi z dziurami. Przenosi się na Wasz związek. Każe patrzeć na życie nie ufnie, i wszędzie widzieć dziury. Niezależnie od tego, co robicie i gdzie patrzycie, obojętne gdzie się obrócicie, wszędzie zieje ta dziura. Doskwiera Wam ona coraz mocniej i staje się coraz bardziej beznadziejna, aż w końcu widzicie ją wszędzie – w świecie zewnętrznym, w Waszym związku i Waszym partnerze – ale nie w Was samych. Robicie więc wszystko, by przed tą dziurą uciec i nie czuć bólu, a tym samy robicie też wszystko, co powstrzymuje Was przed uleczeniem tego bólu. Szukacie coraz dalej w świecie zewnętrznym i coraz mniej uświadamiacie sobie, czego brakuje w Waszym wnętrzu. W końcu spostrzegacie, ze cały świat dookoła jest dziurawy. Wiecznie nieobecni, niewrażliwi, bezwzględni partnerzy odrzucają i porzucają Was. Szefowie Was nie doceniają. Koledzy i współpracownicy oszukują, a członkowie rodziny wywierają na Was nacisk i stawiają wymagania.

Widzicie wtedy własną dziurę jak w zwierciadle. Nadchodzi wówczas pora, by spytać, czy dalej chcecie z nią żyć. Czy nie jesteście więcej warci? Czy nie oczekujecie od życia już niczego nowego? Czy nie jesteście w końcu gotowi na więcej uznania, życzliwości, miłości, lekkości i szacunku?

Powiecie: „Jasne, że chcę. Ale jak to zrobić?”

Zostawcie na chwilę wszystkich, którzy są na zewnątrz, w spokoju. Są, jacy są i zapewne już się nie zmienią. Oddajcie się sami samotności. Nie rozumiem przez to osamotnienia ani rezygnacji, lecz świadome, samotne bycie. Sam na sam ze sobą w ciszy. Tylko w takiej przestrzeni można się poczuć i odkrywać. Ten, kto z ochotą przebywa sam, kto sam sobie wystarcza, ten wie, na czym polega miłość. Doświadczenie samotności pozwala mu dawać miłość i dzielić się nią z ludźmi, bo człowiek ten ma kontakt z sobą samym. Zbliża to i pociąga doń innych.

Może powiecie: „To całe wołanie o ciszę i samotność mnie nie dotyczy. Często daję sobie spokój”. Zastanówcie się wtedy szczerze: czy jest to spokój? Czy też przestaję przejmować się i pozwalać się otępić i oszołomić. Czy zdarza się, że po prostu nic nie robicie? Tak zupełnie? Czy bywają chwile, w których po prostu rozkoszujecie się istnieniem: „Jest cicho. Jestem tu; to wspaniale czuć siebie i być sam na sam ze sobą”. Czy nie jest Wam obce to zmysłowe doznanie – leżeć bez celu, całkowicie przytomnie, gdzieś na łóżku, kanapie lub w trawie i czuć to żywe pulsowanie w ciele? Po prostu być w ciszy i doznawać, jak tętni w Was życie? Czy wiecie jak to jest, wyjść na łono natury i zatopić się w woni lasu albo w świergocie ptaków?

A może potrzeba Wam stałego, w dzisiejszych czasach wszechobecnego poziomu szumów i aktywności. Pobytowi w przestrzeni publicznej bez ustanku towarzyszy dziś tło dźwiękowe. W restauracji, na zakupach, w windach, wszędzie zalewają nas dźwięki. Często przychodzą do mnie osoby, które czują, że nie tylko tkwią w kryzysie małżeńskim, ale są bliscy załamania nerwowego. Z ich opisu dnia powszedniego wynika, że budzi ich radio; myjąc zęby i jedząc śniadanie, oglądają telewizję; jadą do pracy przy włączonym radiu. W pracy – rozmowy i telefony jeden za drugim. Wieczór zaczynają „czatowaniem” i surfowaniem po internecie, a kończą zasypiając przed telewizorem.

Zawsze znajdą się jakieś „zagłuszacze”, które uniemożliwiają słuchanie i odczuwanie. Nie mamy wówczas kontaktu ze sobą, nie wiemy, czego jemu trzeba i co czuje. Żyjemy obok siebie i powoli stajemy się sobie obcy. Jak możemy potem obchodzić się z innymi lepiej niż ze sobą? Jakim cudem nasze związki mają być spontaniczne, żywotne, lekkie i pełne uczuć, skoro nie praktykujemy tego w stosunku do samych siebie i skoro nie jesteśmy sami ze sobą związani i sobie bliscy?

„Czynne próżnowanie” – przebudzone bycie sam ze sobą, bez celu, sensu i przeznaczenia. Nie ma to nic wspólnego z ociężałością. Nie chodzi o to, by przespać czas wolny i uciec w ten sposób od wewnętrznej pustki i osamotnienia, zamknąć się rozczarowanym przed życiem, ani też, by w rozrywkach i komforcie szukać nowego zaspokojenia.

Widziałam kiedyś reportaż o pewnym biegaczu. Pokazano go, jako wyjątkowo pozytywny przykład człowieka, który pokonał swój nałóg i odnalazł siebie. Kiedyś ten mężczyzna był uzależniony od alkoholu i narkotyków, a życie zupełnie wymknęło mu się spod kontroli. Dziś jest w czołówce każdego maratonu. Trenuje jak opętany w każdej wolnej sekundzie. Kiedyś, żeby się otępić, chwytał za używki, a teraz trenuje i biega setki kilometrów. Sam wypowiedział się, że: „Ja po prostu muszę biegać. Nie umiem bez tego żyć”. Nasunęło mi się pytanie: „Czy człowiek ten rzeczywiście przezwyciężył nałóg, czy też zastąpił go jedynie innym nałogiem?

Odprężenie niezbędne, by znów doznawać siebie, osiągamy przez spokój i odpuszczenie, a nie przez „ulżenie sobie” w myśl zasady: „W czasie weekendu pobiegnę w maratonie, żeby się wykończyć, albo solidnie się zabawię i odprężę”. W ten sposób nie zwracamy się ku temu, co wywołuje w nas wewnętrzne napięcie, lecz staramy się to jak najszybciej usunąć. Z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia wtedy, gdy ktoś powiada, iż potrzebuje seksu, żeby się należycie odprężyć. W obu przypadkach jesteśmy pod wewnętrznym ciśnieniem i, by poczuć ulgę, musimy wypuścić napięcie na zewnątrz. Nie zostaje nic, co mogłoby w nas rozkwitnąć – co jest prawdziwym rodzajem odprężenia: rozwojem. Otwarciem się, którego nie da się wymusić.

Być może spędziliście pół życia w przeświadczeniu, że zawsze trzeba mieć coś do roboty. Dobry człowiek to człowiek obarczony zobowiązaniami. Człowiek sukcesu pracuje jak mrówka. „Muszę jeszcze zrobić to i tamto, jeśli chcę coś osiągnąć”. Jestem po prostu w ciągłym ruchu – nie przyszedłem na świat po to, żeby siedzieć w miejscu. To przecież nasz obowiązek – coś osiągnąć. Takich wewnętrznych, napędzających nas cały boży dzień programów jest bez liku. To pobudka, by nareszcie poczuć, co się z Wami naprawdę dzieje. Nawet jeśli początkowo uda Wam się pobyć ze sobą zaledwie kilka minut, doceńcie się za to. Radujcie się swoimi wolnymi chwilami jak drobnymi kosztownościami. Uczcie się cenić ulotność tych małych doświadczeń. Odkryjcie niosące wolność uczucie, kiedy uczycie się odpuszczać w środku zamieszania i zwracać się ku sobie. Odczujcie z całą uwagą i czułością wszystkie swe uczucia, myśli, a także Wasz strach i ból w taki sposób, w jaki przez pół życia życzyliście sobie tego od innych ludzi. Poczujcie, jak powoli ogarnia Was wewnętrzny spokój, gdy jesteście sami ze sobą. Jak nagle coś starego, co zawsze doprowadzało Was do obłędu, znika, uczucia znów płyną swobodnie, a Wy jesteście poruszeni.

Eva Zurhorst pisze: „Po pewnym czasie spędzonym w ciszy poznałam zupełnie nowy rodzaj sukcesu. Zamiast poczucia, że coś osiągnęłam, coraz częściej pojawiało się we mnie poczucie, ze się uwolniłam. Poczucie, że nie jestem taka zależna od tego, co robi lub czego nie robi mój mąż. Że w końcu odzyskuje twardy grunt pod nogami. Odkryłam coś nowego. Mogłam stwierdzić, że spełnienia nie przynosi mi świadomość, iż jestem najszybsza lub najlepsza, lecz poczucie, że jestem z sobą blisko związana i odnajduję drogę do siebie. Dziś jestem pewna, że wtedy rankami, w ciszy przyrody, zrobiłam rzecz najważniejszą dla mojego małżeństwa. Odnalazłam tam siebie, przyjęłam swój ból, nauczyłam się przebaczać i zapoczątkowałam w swoim wnętrzu nowe życie”.

Wszystko na świecie opiera się na zasadzie rezonansu. Wszystko, co dzieje się w Waszym życiu, sami przyciągacie w pewien sposób siłą swoich myśli, wyobrażeń i uczuć, które wypełniają Wasz wewnętrzny świat. Wasze opinie o związku, partnerze, a przede wszystkim o samym sobie odzwierciedlają się w Waszym życiu. Nasze myśli określają nasz zewnętrzny świat. Że to, co myślimy, wprowadzamy zgodnie z zasadą rezonansu w nasze życie.

Żadna z rzeczy nie może uszczęśliwiać tak, jak uszczęśliwia wewnętrzna pełnia, która ogarnia człowieka, gdy dociera on do siebie w zupełnej ciszy, w tej chwili. Nikt z zewnątrz nie może nam pomóc w doznaniu tego uczucia. Wysiłek i pośpiech też nic nie dadzą. Cała nasza gorączkowa szukanina odciąga nas od momentu, w którym możemy się połączyć ze sobą. Od momentu, w którym możemy odkryć, że to, czego szukamy, już tu jest.

Jeśli macie problem, jesteście w kryzysie np. w związku, przestańcie nerwowo wymachiwać rękami i nogami. Przechodzicie kryzys dlatego, że wymachując gwałtownie kończynami, straciliście kontakt z sobą samym i chwilą obecną. Jeżeli chcecie wydobyć się z tego galimatiasu, nie uda się Wam to dzięki poszukiwaniom ekspresowych rozwiązań i pośpiesznej pomocy, które pozwolą szybko i z całej siły przeciwstawić się Waszemu bólowi. Zróbcie nareszcie coś odwrotnego: przestańcie naciskać, siądźcie na pupie, odetchnijcie głęboko i dopuśćcie swój kryzys do siebie. Pozwólcie się znów poprowadzić do siebie ze swoich ograniczeń. Zdobądźcie się na odwagę, żeby dopuścić do siebie swój ból, samotność i ciszę.

„Mogę Was zapewnić na podstawie własnego doświadczenia, że ból się nie skończy od razu. Gdy jesteście rzeczywiście gotowi go poczuć, poprowadzi Was w chwilę teraźniejszą. Każda taka chwila jest jak brama. Im więcej mamy kontaktu z bólem, tym szerzej się takie bramy otwierają i tym więcej odczuwamy połączenia, pełni i życia. Przechodząc kryzys, posłuszni jesteśmy nie swoim uczuciom, lecz swoim wyobrażeniom. Zabłądziliśmy i nie możemy znaleźć wyjścia z naszego głuchego, ślepego zaułka. Stykając się ponownie ze swoim bólem, wracamy do życia. Prowadzi on nas prosto do bramy. Kryzys to pierwszy drogowskaz, a ból znajduje się tuż przy wejściu do domu. Ból pełen jest energii – energii zablokowanej. Jeżeli wejdziemy w ten ból, może się on wyzwolić i puścić strumień zebranych w nim sił prosto ku nam.

Zatem: bądźcie wdzięczni za kryzys i pozwólcie mu się poprowadzić z powrotem ku miłości i pełni życia.

Opracowanie własne na podstawie: Eva – Maria i Wolfram Zurhorst „Kochaj siebie a przetrwasz każdy kryzys”.